Na opublikowane tutaj dzieła jest nałożona klauzula prawna, która zabrania kopiowania dzieła lub przyznawania się do jej stworzenia.
Strona została stworzona przez jedną osobę.
Jeśli chcesz zgłosić jakiś błąd, przesłać jakąś pracę artystyczną lub porozmawiać, pisz na:
@a.a.silva.org@gmail.com
"Czy zastanawialiście się kiedyś, dokąd sięgają gwiazdy?"
– Czy ktoś może odpowiedzieć na moje pytanie? Jest bardzo proste i na pewno znacie odpowiedź. Czym jest podmiot liryczny w literaturze?
Profesor Spruce przerwała hałaśliwe rozmowy uczniów, którzy opowiadali o głupotach minionych dni. Zdezorientowani chłopcy skupili wzrok na niskiej kobiecie o blond włosach zwiniętych w rosłego koka. Była reprezentatywną nauczycielką języka angielskiego. Czarna marynarka zasłaniała białą koszulę, z której zwisały okrągłe przypinki. Jedna z klubu kameleona, druga z logiem szkoły, a trzecia z jej imieniem i nazwiskiem. Nikt nie wiedział, skąd upodobanie pani Spruce do przypinek. Chodziły plotki, że jako mała dziewczynka udzielała się w harcerstwie i nosiła przypinki sprawnościowe, lecz większość osób była przekonana o
– Ja wiem. – Czarnowłosy zgłosił się, unosząc swoją pulchną dłoń.
– Tak, Casper?
– Czy to ten… bohater przedstawiony?
– Nie do końca – odparła zmieszana nauczycielka, a jej nosek zarumienił się ze złości. – Ronaldzie? Ty zapewne znasz odpowiedź.
– Ja jestem podmiotem lirycznym – wzruszył ramionami Ned.
Pół klasy parsknęło śmiechem na jego uwagę, a jej pozostała część spojrzała się na niego, jakby prosiła o wstrzymanie tych głupot. Ned wydawał się tego nie zauważać, albo zamknął się na tę informację.
– Podmiot liryczny występuje w liryce, co oznacza, że nie może być ona bohaterem. Zastępuje on narratora, gdyż taki w liryce nie występuje. Opowiada o warstwie dosłownej tekstu i świecie przedstawionym. Może występować w liczbie pojedynczej, jak i w liczbie mnogiej, jako podmiot zbiorowy.
– Dziękuję Ronaldzie, a teraz-
Dzwonek, który rozbrzmiał w sali, przerwał jej słowotok. Odgłos był tak donośny, że niektórzy uczniowie musieli zasłonić sobie uszy rękami. Odbijał się echem po bladych kremowych ścianach i obitej dębem podłodze. Prawie zrzucił obrazy wielkich twórców ze ściany, takich jak: William Shakespeare, Johann Wolfgang von Goethe, Molière, Dante Alighieri, Platon. Wszystkich łączył ten sam wyraz zmizerniały twarzy i prowadził aż do butelkowo zielonej tablicy. Nagle młoteczek stanął w bezruchu, a dzwonek zgodnie z zasadami fizyki wyłączył się, przerywając katorgę uczniów.
– Na zadanie domowe przeczytajcie temat z książki na stronie dwudziestej i dwudziestej pierwszej. Napiszcie również w zeszytach, czym różni się podmiot liryczny od narratora trzecioosobowego. Zasuńcie za sobą krzesła nim wyjdziecie. Do zobaczenia.
Uczniowie przepychali się w drzwiach z zamiarem jak najszybszego wyjścia. Przypominało to wielką klatkę, w której mieści się dużo zwierząt, chcących jak najszybciej się z niej wydostać. Niektórzy zachowywali się jak drapieżne pumy, pragnące rozszarpać wychodzące przez drzwi króliki. Były też żółwie, które naumyślnie poruszały się wolniej, aby nie zostać wciągniętym w wir walki. Znalazły się też Hieny, rzucające plecakami na korytarz i wciskające się w tłum rozszalałych stóp i dłoni. Profesor Candes mamrotała wtedy: dziwię się, że jeszcze nikt nie próbował wyjść oknem.
Ron siedział najbliżej wyjścia, więc jako pierwszy wydostał się z klasy. On był motylem, który poprzez wielkość i mobilność mógł wznieść się w przestworza pierwszeństwa i potrafił wydostać się ze szkoły bez szwanku. Nikogo nie zdziwiło jak biegł tak szybko, ile miał sił w nogach. Z czasem "uciekanie" z klasy stało się jedną z tradycji szkoły, mimo że nieoficjalną i nierozważną. Jednakże ludzie lubią przyzwyczajenia i małe rytuały, na które trzeba poczekać, by się nimi w pełni delektować. Ron nie był wyjątkiem, choć biegania nienawidził tak samo jak przepychania się przez innych ludzi.
Christchurch Boys’ High to jednopłciowa państwowa szkoła średnia w Christchurch w Nowej Zelandii. Znajduje się na 12-hektarowym terenie między przedmieściami Riccarton i Fendalton. Szkoła zapewnia również zakwaterowanie dla 130 chłopców w rezydencji o nazwie Adams House położonej około 500 metrów na wschód. Uczniowie wyróżniają się charyzmą, inteligencją łączoną z logiką i osiąganiem górnolotnych celów. Szkołę założył pierwszy dyrektor Thomas Nolan Miller w 1881 roku.
Ronald nie zdawał sobie sprawy z tego, ile czasu patrzył się na ten napis. Za każdym razem, gdy przechodził obok niego, muskał palcami kamień i wyryty na nim złoty napis. Czytał go co jakiś czas, a mimo tego zawsze wydawał się mu obcy. Kiedy był mały, marzył o tym, by uczęszczać do tej szkoły, ale gdy wszedł w jej progi, dostrzegł, że nie ma w niej nic nadzwyczajnego. Wszystkie opisywane w gazetach szkolne wydarzenia były podkoloryzowane, podobnie jak nauczyciele, którzy mieli okazać się dobroduszni, cierpliwi i wlewać olej wiedzy w młode umysły. Kłamstwo, wszystko było blagiem.
Przystanął w miejscu i przyjrzał się szkole z zewnątrz. Stał przed przednią częścią budynku zbudowanego z czerwonej cegły. Jego mętne zielone oczy przesunęły się po każdym prostokątnym oknie skrytym w białej ościeżnicy. Naliczył ich dwadzieścia pięć, ale zawsze, kiedy je liczył, wychodziła mu zupełnie inna liczba. Zastanawiał się, czy to ta szkoła owiana jest magiczną tajemnicą, czy to on ma problem z liczeniem do trzydziestu. Dwie wieże znajdowały się przy końcach budynku i zakończone były dwuspadowym dachem z czarnej blachy. Dodatkowe dwie wieże znajdowały się między czarnymi łukowymi drzwiami i choć były chudsze od poprzednich słupów, miały taki sam dach. Między drzwiami były dwa łukowe okna, błyszczące z daleka czystością. W centrum budynku jak krosta wyrastała mała biała wieżyczka, w której ulokowano stary zegar. Przed budynkiem znajdowało się boisko wyścielone sztuczną trawą. Czuł unoszący zapach skoszonej trawy wymieszanej z chlorem olimpijskiego basenu. Gdyby nie fakt, że nie potrafi pływać, chciałby się zapisać do drużyny pływackiej, byleby sprawdzić jego głębokość.
Zawiedziony uczeń wyszedł na ulicę Straven, doglądając drzew w pełnym wiosennym rozkwicie. Zerwał jeden z liści drzewa i zaczął miąć go w szczupłej dłoni. Mijał mieszkania i budynki wykonane z wszelkiego rodzaju: ceglane, murowane, przyklepane gładzią i tynkiem, dobite drewnem, czy spróchniałymi dechami. A każda z furtek tych domów była inna. Jedna była kuta z metalu i pomalowana nieudolnie na niebiesko, drugą wykonani z drewna i wznosiła się na półtora metra, następną zaprojektowano nisko z cegieł, a kolejna była zbudowana z kamieni i zakryta mchem. Na ziemi brakowało już liści, które można byłoby zgnieść pod podeszwą, a kwiaty przy jego stopach prezentowały swoje kolorowe płatki. Coraz cichsze stawało się szczekanie psów, a coraz głośniejsze wydawały się pieśni dzikich ptaków.
Po dwudziestu minutach dostał się na ulicę Riccarton, zauważając posrebrzany napis Straven Buildings. Budynek ten mieścił w sobie kilka pomieszczeń, w których znajdowała się piekarnia, usługi fryzjerskie, kawiarnia, sklep ze słodyczami i usługi elektroniczne. Nie sposób było nie zauważyć jaskrawego plakatu kawiarni, w której zamieszczone były majowe promocje. Drugi semestr szkolny dopiero się rozpoczął, więc klienci pchali się do Straven i zajmowali wszystkie stoliki dla kumpli i swoich miłości. Minął kolejne różnobarwne szyldy i przeróżne witryny sklepowe, aby dostać się na przystanek. Za niedługo jego autobus miał odjechać, a na pieszo szłoby mu się trzy dobre godziny.
– Dlaczego życie jest tak nudne? – mruknął do siebie, wchodząc do autobusu o numerze 31. Widział białą karteczkę, na której był zapisany cel podróży. Pojazd zmierzał do Lytteltonu, po czym znów wracał do miasta. Wcisnął się w siedzenie, obserwując bacznie sytuację za oknem. Podopieczni szkół zmierzali w stronę kawiarni, aby napić się słynnego uczniowskiego shake’a na szkolnej zniżce i zjeść rogalika z czekoladą. Wiele razy słyszał, że to najpyszniejsze połączenie na świecie i sam dał się skusić na tę kombinację. Jednak zawiódł się podwójnie, gdy okazało się, że nie smakuje to tak dobrze, jak sobie wyobraził.
– Masz bilet chłopaczku? – zapytał siwy mężczyzna z nerką przepasaną na biodrze. Często uczniowie nazywali go trupem, ponieważ wyglądał, jakby właśnie wylazł z trumny. Nosił czarny garnitur bez krawata i z jednym oderwanym guzikiem. Jego policzki zapadały się, a oczy były nieobecne, podobnie jak u zmarłego. Miały szary koloryt, a w dodatku nawet nimi nie poruszał. Patrzył wprost na ciebie, uginając twarz w kierunku twojej twarzy. Na podsiwiałej głowie znajdował się zniszczony kapelusz. Za każdym razem próbował złapać kogoś bez biletu, aby odprawić go na ulicę. Na szczęście Ronald wygrzebał legitymację i wciśnięty w nią bilet roczny.
– Następnym razem – rzekł mężczyzna, który zawsze powtarzał te same słowa. – Następnym razem będę uważniejszy, więc noś ze sobą bilet.
– Będę – odpowiedział cicho, wywracając swoimi oczami.
Pan Myers, ponieważ tak nazywa się siwielec, zakręcił równie białym wąsem i odszedł w stronę pani Brzezińskiej. Naprawdę trudno było wymówić jej nazwisko z angielskim akcentem, ale i tak zauroczony pan trup próbował wymówić to nazwisko bezbłędnie i jakże czarująco.
Pani Brzezińska była prawie czterdziestoletnią z postury większą kobietą o twarzy owalnej zakończonej szpicem w postaci brody. Jej uszy odstawały lekko zza brązowej czapki Mieszkała niedaleko domu Rona i poznał ją, kiedy dokarmiała bezdomne koty. Miała krótkie rude loki, które trzymała opaska i jasne czerwone usta. Na oczach zawsze miała ten sam ciemnoniebieski odcień, pasujący do jej niebieskiej marynarki. Była weterynarzem i przyjechała trzy lata temu w sprawie choroby, która dotknęła hodowlę ptaków kiwi. Jednak po niecałych dwóch tygodniach znów osiedliła się w Nowej Zelandii i otrzymała nowozelandzkie obywatelstwo. Często zapraszała mnie do siebie na herbatę. Pozwala mi też głaskać swoje króliki. Pomyślał Ron, uśmiechając się delikatnie. Odczuwał obrzydzenie, kiedy pan Myers ślinił się na jej widok.
– Bilet? Po co komu bilet? – spytał arogancko Ned, przesuwając dłonią po długich czarnych włosach. Nie były kręcone, ale wyglądały na puszyste, jak u królika, którego głaskał w domu pani Brzezińskiej. – Ale mogę kupić jeden, jeśli skończysz się ślinić na widok kobiet. To obrzydliwe.
Nawet Ronald uniósł brwi na bezpośrednie słowa Deana. Nelson Dean to chłopak, z którym poznał się w dziewiątej klasie szkoły wyższej. Jedyne co o nim wiedział to wiadomość, że miał dobre oceny z matematyki i muzyki, a także to, że nienawidził, gdy mówiło się do niego pełnym imieniem. Wcale mu się nie dziwił, ponieważ sam nienawidził, gdy zwracano się do niego Ronald. Za to mówiono na niego Ned i nawet większość nauczycieli mówi do niego w ten sposób. Wsunął się na siedzenie obok Rona i schował bilet do kieszeni.
Widział z tego miejsca niewielkie szczegóły na kolczyjach wbitych w uszy i wargę Deana. Wyglądały na dość nieudolnie zrobione, bo miejsca gdzieniegdzie puchły lub czerwieniły się. Podejrzewał, że Ned robił je sam. Wrócił oczami do jego twarzy, udając, że patrzy z zainteresowaniem na okno. Miał dość śniadą cerę oraz dobrze zaznaczoną linię szczęki, choć nie był bohaterem z filmy romantycznego o wyglądzie bogatego twórcy muzycznego. W jego jednym uchu wisiał czarny krzyż, a na drugim był mały czarny koralik. Wypatrzył się w jego idealnie prosty nos i ciemne gęste brwi. Miał mały pieprzyk z lewej strony szyi i małe znamię w kształcie odwróconej gwiazdki na obojczyku. Jego głowę pokrywały czarne kołtuny i zakrywały mu część czoła, a kończyły się na karku. Większość osób nazwałoby to artystycznym nieładem, ale w tej fryzurze było coś, co sprawiało, że wyglądała na dość przemyślaną, a żadne pasmo nie ułożyło się w przypadkowy sposób.
– Wiem, że jestem piękny, ale nie musisz mnie podziwiać – odparł Ned, zwracając na niego jasnoniebieskie oczy i uśmiechnął się pod nosem. Wyglądał jak każdy inny nastolatek. Choć nawet mundurek nosił w nieprzypadkowy sposób. Koszulę miał czarną, a nie jak inni białą, a na to miał narzucony zwykły niebieski sweter, który był częścią mundurka szkolnego. Prócz tego narzucił na siebie niedbale szare spodnie i nałożył białe skarpetki czarne buty ze skóry związane niebieskimi sznurówkami na skos. Większość osób uznała go za dziwaka, ale dla Rona wydawał się w pewien sposób intrygujący.
– Nie patrzyłem na ciebie – bąknął Ron, odwracając wzrok na okno. Chciałby coś powiedzieć i przemóc się do innych, ale za każdym razem w głowie tworzył mu się pewien plan, a potem gubił się w chmurach.
Nim się spostrzegł, jego towarzysz wysiadł, zostawiając go z zamyśloną miną, w autobusie stojącym w bezruchu. Pojazd zatrzymał się na stacji w Colombo. Prawie wszyscy pasażerowie zdążyli już wyjść oprócz niego. Na Ronalda i Panią Brzezińską czekała jeszcze jedna przesiadka i godzinna droga przez wertepy. Niewdzięczna była to droga, ale Ron zdążył już do niej przywyknąć. Miał nawet swoje ulubione miejsca w autobusie. Pocieszał go również fakt, że zawsze mógł w nim odrobić szybko lekcje lub poczytać książkę w ciszy. Mało kto jechał transportem miejskim do Christchurch z powodu długości jazdy.
Ale dla Rona komunikacja miejska nie była jedynie podróżą od punktu A do punktu B. Była to podróż przez różne światy, tunele, cienie i światła, bohaterów i bzdurnej paplaniny. Osoby poruszające się autobusami były osobliwymi przypadkami ludzi. Widział kobietę, która nosiła zawsze jaskrawe żółte kalosze. Mężczyznę, który prezentował bogate ubrania przed innymi ludźmi. Znudzone dzieci wracające ze szkoły. Dorosłych znużonych codziennymi obowiązkami i zakochanych. Zdołał również zauważył znajomą twarz. Zrezygnował więc z ulubionego miejsca przy klimatyzacji i tym razem usiadł przy pani Brzezińskiej. Kobieta zaproponowała mu ciasteczko truskawkowe, które uwielbiała i miała ich pełno w domu. Nie mógł odmówić starszej kobiecie, tym bardziej że szczerze ją lubił.
– Jak się masz Ron? Dobrze się uczysz?
– Chyba tak – odpowiedział, zwracając wzrok na szybę.
– Przypominasz mi mojego świętej pamięci męża. Także cały czas bujał w obłokach. Był archeologiem, który miał zbyt wybitne plany nad możliwości i budżet. Poświęcił się pracy i co mu z tego przyszło? – westchnęła brązowooka kobieta o różowej cerze. – Jak przyjdziesz do mnie kiedyś, pokażę ci jego rysunki. Jestem pewna, że ci się spodobają.
– A co słychać królików? – zmienił temat, uśmiechając się pogodnie. Jego brązowe loki odbiły się od ciemnej autobusowej szyby. Myślał o tym, aby je podciąć, ale bał się robić to samemu. A swojej mamie nie dałby obciąć włosów nawet za sto dolarów nowozelandzkich. Gdyby zaś poprosił o fryzjera, zaczęłaby swój wykład o tym, jak fryzjerzy oszukują ludzi na sterylność ich sprzętów.
– Maya i Kaneo były ostatnio badane i na szczęście nic im nie jest. Na razie zachowują się jeszcze nieswojo, ale jestem pewna, że poprawi im się po dużej porcji czułości i ulubionych smakołyków. A właśnie! Przydały ci się winyle, które ci oddałam?
– Tak, są naprawdę świetne. – W oczach nastolatka pojawił się błysk ekscytacji. – Przesłuchałem już prawie każdą i najbardziej podoba mi się Guns n' Roses, Metallica, Roxette i Loft. Są super pod zupełnie innymi względami.
– Cieszę się, że ci dobrze służą.
– Ostatnia stacja! – Usłyszeli głos kierowcy, który zaparkował przy kolejnej stacji.
Pasażerowie opuścili pojazd i rozeszli się po mieście. Ron rozstał się z panią Brzezińską przy The Order of St. John na London Street niedaleko marketu. Ron kontynuował drogę sam, obserwując czarną ulicę z żółtymi pasami i samochody przejeżdżające po ulicy. Większą uwagę przykuł do kierowców i osób znajdujących się w pojeździe niż do modelu czy marki samochodu. W jednym zauważył rudowłosą kobietę z chustą wokół szyi. Wiozła dwójkę dzieci, które prawdopodobnie wrócili ze szkoły. Drugi był mężczyzna o długiej czarnej brodzie, a potem ciemnoskóry mężczyzna o starannie ułożonej fryzurze. Skręcił na ulicę Canterbury i przeszedł obok The Shroom Room, kiedyś jego ulubionej kawiarni. Uwielbiał brać stamtąd frytki i lemoniadę na wynos. Skrzywił się, czując smak cytryny na języku, gdy tylko o niej pomyślał.
Ominął dom pani Brzezińskiej i zlustrował swój dom od frontu. Dom miał jedno piętro, jeśli można było liczyć wyremontowany strych. Zabezpieczono go białą blachą, a dopełniły go dwa niebieskie okna między drzwiami tego samego koloru. Dach miał uskokowy kształt i obity był czerwonymi dachówkami. Wszedł przez furtkę z metalu i siatki, omijając krasnala ogrodowego z czerwonym kapeluszem i wesołą twarzą. Przeszedł się po niewielkim trawniku liczącym ledwie pięć stóp, po czym wstąpił na drewniany podest. Niebieskie kolumny wspomagające dom zaczynały się przesuszać przez ciepłą temperaturę. Wytarł brudne podeszwy czarnych butów z zamszu o wycieraczkę i wstąpił do środka.
Przedpokój był urządzony w kolorze brązowym i liczył dwa metry kwadratowe. Znajdowała się tutaj biała doniczka z paprocią i kakaowa szafka na buty, nad którymi wystawały metalowe wieszaki na kurtki. Obok natomiast była wysoka aż do sufitu szafka, na której były przyrządy codziennego użytku. Zwisająca sufitowa lampa oświetlała mały pokoik i jasne panele podłogowe. Przedarł się przez główne pomieszczenie, w którym znajdował się salon połączony z jadalnią i wdrapał się po schodach na górę.
Zmęczony szatyn dotarł do pokoju, który dzielił z młodszym o dwa lata bratem. Nazywał się Isaac i miał ciemne blond włosy po matce, a brązowe oczy po ojcu. Jego cera była mieszanką zimnej i ciepłej cery. Miał na policzku ranę po kocie starej sąsiadki i dobrze widoczne worki pod oczami. Ubierał się zwykle w bluzki z nadrukami filmów i zielone lub ciemnobrązowe bojówki. Na stopach zawsze miał czarne lub brązowe trampki. Patrząc na niego można było stwierdzić, że jest fanem Star Wars albo innego gatunku fantastycznego, ale od fantastyki stronił jak od ognia. A w pokoju roiło się od porozrzucanych komiksów akcji o superbohaterach, walczących ze złoczyńcami. Ronald przypomniał sobie, jak jego brat opowiadał mu o super złoczyńcy, który jego zdaniem jest o wiele ciekawszą postacią niż człowiek latający w rajstopach stary mężczyzna. Zakupił wszystkie komiksy, w których czarne charaktery wydawały się być "super" i wciskał je między szkolne podręczniki.
Isaac spał na rozkładanym fotelu, który wybrał sobie w salonie meblowym. Natomiast Ron miał swoje stare łóżko w tym samym miejscu, gdzie zawsze ono stało. Do dziś pamiętał, jak jego ojciec męczył się z jego złożeniem. Pod ścianą naprzeciwko dużego kwadratowego okna zasłoniętego białą firanką. Na czarnej kołdrze leżało dużo ozdobnych poduszek i puchaty duży miś. Powinien go wyrzucić lub oddać bratu, ale to jedyna pamiątka, która została mu po tacie. Podszedł do dużej brązowej szafy, która skrywała w sobie dużo ich ubrań i drobiazgów. Na przedostatniej półce leżał stary magnetofon i kolekcja winyli. Wyciągnął gramofon i odłożył go na brązowe biurko. Wsunął jedną z dużych czarnych płyt i wsłuchał się w spokojną muzykę. Prostokątną czarną torbę rzucił w kąt i położył się na łóżku. Potrzebował choć trochę spokoju, mimo że wiedział, że zaraz przyjdzie do niego matka albo młodsza siostra, prosząc go o uczesanie. Spojrzał na plakaty filmowych przebojów, przyklejone na przeźroczystą taśmę przez Isaaca. Zlewały się z jedyną brązową ścianą, jaką mieli w tym pokoju. Reszta ścian była pomalowana na biały kolor.
Zastanawiał się, czy gdyby miał odwagę zagadać do Neda, Caspra albo kogokolwiek innego, może teraz byłby w towarzystwie, na imprezie albo koncercie? Jednak teraz leżał z głową w poduszce, słuchając starych winyli. Wydawało mu się, że życie, które miało dopiero się rozpocząć, powinno być nieco ciekawsze. Być może były to tylko bujdy albo to on był przyczyną własnego niepowodzenia. Według rad innych ludzi, powinien wziąć życie w swoje ręce, ale dla osoby, która od początku musiała sobie radzić sama nie było to takie proste.
– Gdzie osoba, która przybędzie znikąd i wyciągnie do mnie pomocną dłoń, kiedy wypadną mi książki z rąk? Gdzie osoba, która krzyknie: "Nie możesz tak robić". Gdzie człowiek, towarzyszący mi bez względu na to czym interesuje się w życiu i jakim człowiekiem jestem? – pytał retorycznie, opierając dłoń o swoje czoło. Czytałem o bohaterach, którzy drugą połówkę znajdowali na basenie, w szkole, w szpitalu psychiatrycznym, a nawet w hospicjum. W czym jestem gorszy niż oni? Prawdopodobnie w tym, że oni są fikcyjni, a ja żyję naprawdę. Oni pociągają za sobą miliony, a ja ściągam siebie na dno.
Podpowiedź:
Możesz usunąć tę informację włączając Plan Premium