Ważne informacje

Na opublikowane tutaj dzieła jest nałożona klauzula prawna, która zabrania kopiowania dzieła lub przyznawania się do jej stworzenia. 

O nas

Strona została stworzona przez jedną osobę.
Jeśli chcesz zgłosić jakiś błąd, przesłać jakąś pracę artystyczną lub porozmawiać, pisz na:
@a.a.silva.org@gmail.com

Rozdział II
Brama do Canterbury

"Czy nie boisz się chodzić w ciemności moja księżniczko?"

 

 

Lyttelton to położone nad zatoką miasto portowe, które szczyciło się tytułem jednego z najczęściej odwiedzanych portów na wschodnim wybrzeżu Wyspy Południowej. Część mieszkalna wyglądała z daleka jak rozszalałe fale morskie wypełnione wgnieceniami i wybrzuszeniami, zaścielone trawą i zalane asfaltem. Na wzgórzach i spadkach zaczęły powstawać domy, sklepy oraz firmy, do których prowadziła opadająca lub wznosząca się droga. Można było podziwiać tam piękno zatoki Lyttelton i wpatrywać się we wznoszące się górzyste tereny. Ówczesne władze dbały o szatę roślinną miasta, którą można było spotkać podczas jazdy samochodem, spacerach po ulicy albo wyglądając za okno. Roślinność jeszcze bardziej ożywiły wzgórza Portowe, które od lat oddzielają Lyttelton od Christchurch. Rozwiązaniem problemu na szybki dojazd między aglomeracjami był tunel o nazwie “Port Hills”, który łączył je ulicą. Dookoła słyszano ciche piski brązowych pierzastych nielotów zwanych ptakami kiwi oraz kwiczenie cyraneczek. 

 –  Mamo! Ron znów przełożył mi komiksy!  –  krzyknął z pokoju Isaac, mrużąc nieufnie oczy. Zbiegł schodami na dół i dotarł do szarej kanapy, na której siedziała jego mama. Złapał ją za rękę, ciągnąc nosem zrozpaczony.

Pani Hooper wyglądała na czterdziestoletnią kobietę, ale miała parę lat więcej, niż można było jej przyznać. Włosy w odcieniu ciemnego blondu były związane w grubego warkocza, a od jej głowy zaczęły pojawiać się prawie niewidoczne siwe pasma. Jej twarz dopełniała para grubych brwi i szmaragdowe oczy, w które zatopił swe oczy kilkanaście lat temu ich ojciec. Usta miała cienkie i kolorem podobne do niedojrzałych malin. Zmarszczki zaczęły atakować jej twarz, ale nie były aż tak widoczne, jak u pani Brzezińskiej. Z postury zawsze była szczupła, lecz teraz zdawała się być jeszcze chudsza.Dziś nosiła swój ulubiony ciepły sweter, a jej nogi osłaniały niebieskie biodrówki. 

 –  Musicie kłócić się o takie głupoty? Naprawdę osiwieję przez was chłopcy.  –  Westchnęła kobieta w średnim wieku, stukając długimi paznokciami o podłokietnik. Często robiła tak, jak się denerwowała. A denerwowała się naprawdę często. Tylko nieczęsto okazywała to na zewnątrz. Zawsze wszystkim się martwi i denerwuje, a kiedy tego nie robi, siedzi w małym ogródku i pieli kwiaty, albo sprząta cały dom do perfekcji.

W pokoju panował zapach środka czyszczącego do podłóg i sztucznego cytrynowego aromatu. Białe panele lśniły od czystości, a na kanapie lub brązowym fotelu nie zaadaptował się ani jeden włos. Nawet niesforny gruby dywan został wyprany do idealnej czystości. Blondynka zawsze narzekała na ten prezent, który dostali od mamy jej męża na ślub. “Trudno go wyczyścić. Nigdy nie mierzyłam się z tak strasznie upierdliwym materiałem” Powiedziała pewnego dnia, pochylając się z gąbką nad prostokątnym dywanem w dziwne wzory. Domownicy nazywali ten dywan tureckim z piekła rodem. 

  –  Hej Sarah.

Fan filmów akcji pochylił się nad małą dziewczynką, która siedziała na kanapie z prawej strony. Na jej głowie pojawiły się dwa rude kucyki, które pasowały do jej jasnej brzoskwiniowej skóry. Często uśmiechała się do domowników bez wyraźnego powodu i przyglądała im się dużymi piwnymi oczami, wykazując zainteresowanie wszystkim, co tylko rzuciło jej się w oczy. Mimo że miała sześć lat, nie mówiła za wiele. Jedną z wielu przyczyn mogło być to, że mogła czuć się wciąż onieśmielona. Dobrze wiedziała, że nie była ich prawdziwą siostrą. Swoje korzenie zawdzięcza Tuvalu, a przez to, że jej wioska została zalana, Sarah trafiła pod ich dach. Niestety jej rodzina nie miała tyle szczęścia, co dziewczynka i pochłonął ich kapryśny ocean.

  –  To JEST poważne mamo. Wydałem na te komiksy fortunę! Nie mogą się zagiąć, bo inaczej stracą na wartości i nikomu ich potem nie odsprzedam.

  –  Więc trzeba było nie rzucać ich wszędzie, gdzie popadnie!  –  Ron włączył się do dyskusji z uporem godnym zazdrości.  –  Prawie się potknąłem o to gów-

  –  Ronaldzie!  –  Elizabeth podniosła głos na syna. Spojrzała szmaragdowymi oczami na zdenerwowanego bruneta, który stanął w miejscu i z zaskoczeniem wpatrywał się w rodzicielkę. – Chłopcy, nie musicie od razu walczyć. Wiem, że obecna sytuacja nie jest najlepsza. Pewnie tęsknicie za czasami, kiedy mieliście własne pokoje i naprawdę was rozumiem, teraz cieśnimy się w małym domu. Ale musicie się dogadać, bo okoliczności nas do tego zmuszają.

  –  Tata rozwiązałby jakoś ten problem  –  mruknął pod nosem niepocieszony Isaac, idąc w stronę pokoju.

  –  Nie przejmuj się nim mamo. To pacan  –  odpowiedział Ron, siadając na skraju kanapy. Sarah spojrzała na niego swoimi dużymi oczami i rozciągnęła usta w uśmiechu.      

  –  Coś się stało Sarah?

Dziewczynka jedynie pokręciła głową, a pani Hooper spojrzała na syna ze zmęczeniem widocznym na jej jasnej twarzy. Nie potrafiła ukrywać emocji, a jej mimika zdradzała wszystkie uczucia, z którymi się mierzyła. Jeśli robiła się zła, jej twarz puchła czerwienią na kilometr. A jeśli była smutna, jej oczy również zapadały się pod ogromem rozpaczy. Kiedy była skupiona, marszczyła nos, a gdy czuła się zagubiona, rozglądała się dookoła jak zagubiona owieczka. Mimo tak rozmaitej gamy ukazywanych emocji nie sposób było się z nią dogadać. Zawsze musiała postawić na swoim, nawet jeśli to, co mówiła, wydawało się oczywistym żartem.

  –  Powinieneś iść się rozerwać synku. Jest niedziela. W twoim wieku nie było mnie prawie cały czas w domu – odpowiedziała blondynka, używając słynnego sformułowania rodziców, by wygonić swoje pociechy z mieszkania.

  –  Gdybym tylko miał z kim – szepnął chłopiec, wyciągając swój stary telefon. Odbezpieczył klapkę od telefonu i spojrzał na godzinę. Białe migoczące cyfry wskazywały na godzinę dziesiątą piętnaście.

  –  A Isla? Przecież lubiłeś spędzać z nią czas  –  odpowiedziała miękkim głosem. W głowie przypomniała sobie, jak wyglądała uczennica szkoły ponadpodstawowej dla dziewcząt. Wydawało jej się, że dziewczynka posiadała gęste rude włosy i ciemną oliwkową cerę. Policzki dziewczyny przyozdabiały rdzawe piegi. Często widziała ją w różowej lub fioletowej sukience z końskim ogonem na głowie

  –  Nie widziałem jej od czasów szkoły podstawowej, a nawet wtedy wybitnie dużo nie rozmawialiśmy – zauważył Ronald, marszcząc swój nos. Sarah powtórzyła po nim ten czyn, wyglądając jak mały króliczek.  –  Szansa, że po prostu na nią wpadnę na ulicy, graniczy z cudem. A nie zamierzam jej szukać po całym Christchurch, tylko po to, żeby usłyszeć, że nawet o mnie nie pamięta.

  –  Nie słyszałeś o jedenastu cudach świata?  –  pochyliła się nad chłopcem, jakby chciała opowiedzieć mu straszną historię przy blasku kominka w wigilię.

  –  Nie było ich siedem?

  –  Dla mnie wy też jesteście największymi cudami  –  uśmiechnęła się kobieta, ukazując rząd zębów koloru kości słoniowej.  –  Ty, Isaac, Sarah i Lara. 

  –  Skoro mówimy o Larze… Dostałaś od niej jakąś wiadomość?  –  spytał z nadzieją Ronald. Atmosfera w pokoju zrobiła się cięższa i trudniejsza do zniesienia. Jednak zarówno syn, jak i matka chcieli poruszyć w końcu ten temat. Prawda była taka, że nigdy nie potrafili ze sobą rozmawiać. Co jakiś czas między nimi zapadała cisza, a oni nie znali sposobu, by ją przegonić. 

  –  Niczego jeszcze nie dostałam.

  –  Mi też przestała odpisywać na sms-y  –  podzielił się informacją Ronald.

Śmierć głowy rodziny Hooper dla nikogo nie była obojętna. Dla oddziałów zbrojnych, rodziców Adena, jego żony Elizabeth i jego dzieci. Jednak niezaprzeczalnie największy ból odczuła pani Hooper, której mąż zmarł na misji doraźnej i najstarsze dziecko. Lara Hooper była oczkiem w głowie swojego ojca i nie wyobrażała sobie bez niego życia. Ciągle sprzeczała się z mamą ze względu na zróżnicowane poglądy, a Aden skutecznie uspokajał obie kobiety. Wbrew pozorom Lara i Elizabeth były bardzo podobne z charakteru, co również prowadziło do głośnych kłótni pełnych wyzwisk, krzyków i ciszy. Po śmierci ukochanego taty postanowiła wynieść się za granicę i nawet nie przyjechała na święta rodzinne, czy urodziny ich członków. Kiedy była jeszcze w Paryżu wymieniała się wiadomościami z Ronaldem, ale potem ich kontakt zaczął stopniowo maleć. W tej chwili nie mieli praktycznie kontaktu. Nigdy też nie był tak blisko Lary, bo dzieliło ich pięć lat różnicy. 

  –  Wracając do tematu  –  zagadnęła kobieta, wyciągając z portfela dwadzieścia dolarów. Wręczyła banknot synowi i zamknęła portfel, nim Ron zdążył zaprotestować.  –  Pójdź zjeść coś na mieście. Tylko weź to na wynos. Nawet nie wiesz, ile zarazków czai się w kanapach restauracji. Powinno się je dezynfekować więcej razy niż raz na dzień.

  –  Dobrze mamo, postaram się nie zapomnieć  –  odpowiedział Ron, chowając banknoty do kieszeni spodni. Postanowił pójść za radą mamy i pospacerować po mieście, szukając jakiejkolwiek odpowiedzi w naturze lub jej nieodłącznych częściach.  –  Przynieść coś Sarah?

 –  Nie trzeba, baw się dobrze synku! 

Nałożył na nogi trampki i wyszedł na zewnątrz, zamykając za sobą niebieskie drzwi. Wyciągnął z kieszeni słuchawki, które zdążyły się już poplątać. Próbował je rozplątać, ale wychodziło mu nieudolnie. Po niedługim czasie supeł puścił, a on wsunął słuchawki do uszu. Puścił melodię, która odwoływała się do uczuć młodej porzuconej dziewczyny i mrużył oczy na mocne światło słoneczne.

  –  Mama miała rację. Nawet zapomniałem, jak bardzo irytujące było słońce  –  marudził, przeciągając palcem czarny kabel. 

Idąc po chodniku, zauważył The Shroom Room¹  i wszedł do środka, od razu wąchając zapach tłuszczu i palącego się oleju. Podszedł do lady i stanął na palcach, by dojrzeć wysoko powieszoną czarną tablicę z menu. Dzisiejszym specjałem była zupa grzybowa, makaron po chińsku i surówka z buraka. 

  –  Czym mogę służyć?  –  spytał brązowowłosy pracownik, uśmiechając się uprzejmie. Miał długie czarne włosy zwinięte w koka i patrzył na niego z oczekiwaniem. Jego lewa brew była delikatnie przycięta a nad nosem miał kolczyk.  –  Polecam kanapkę z indykiem. Jest naprawdę syta.

  –  Poproszę frytki z solą morską –  odparł, nim mężczyzna zdążył wymienić mu wszystkie zalety indyczej kanapki. Po chwili dodał pośpiesznie:  –  Z ketchupem.

  –  Dobrze.  –  Pracownik stukał w przyciski maszyny do przedpotopowej kasy sklepowej i spojrzał na niego znad niej.  –  To będzie dziewięć dolarów.

  –  Proszę.  –  Podał mężczyźnie dziesięć dolarów. –  Może być bez reszty.

   –  To cały dolar  –  zdziwił się czarnowłosy, po czym wydał mu banknot.  –  Może kiedyś uratuje ci skórę.

W tej chwili wyobraził sobie wielkiego grubego przewodnika, który przekazuje mu tajemniczy banknot o inicjale jedynki i mówi mu, że ów artefakt uratuje mu życie. Ów olbrzym miał długą siwą brodę i patrzył na niego oczami wypełnionymi mądrością i wiedzą całego świata. To, co często widywał, zdawało się być poza strefą realistycznego świata i nie mógł nic na to poradzić. Czasem bał się, że to objaw jakiejś choroby lub rozmarzenia. Chwilę stał w bezruchu, aż w końcu skinął głową do kasjera i usiadł na brązowym krześle, opierając ręce o drewniany stolik. Przyjrzał się plakatom sklepowym i wielkiej tekturowej postaci, która poleca danie dnia. Uśmiechnął się lekko, widząc, że jakieś niesforne dzieci dorysowały mu francuski wąsik. 

  –  Frytki z solą morską!  –  krzyknął mężczyzna.

Ron odebrał swoje frytki i poszedł do wyjścia, wsuwając co jakiś czas chrupiącą frytkę do ust. Oblizał usta z soli, przyglądając się kobiecie z małą dziewczynką na rękach. Niedaleko portu bawiły się dzieci ubrane w foliowe zbroje, które dzierżyły w rękach bronie wykonane z plastiku. Uśmiechnął się delikatnie, idąc wzdłuż ścieżki portowej i co jakiś czas zerkając na bawiące się dzieci. Jeden z nich był szeryfem, a drugi udawał kowboja, rzucającego lasso na bydło. Szedł linią prostą jakiś metr od krawędzi, gdyż nie ufał sobie i swojej niezdarności, a był pewien, że nie poradzi sobie sam. Odszedł od linii przecinającej ocean i ląd i skierował się w stronę małego parku znajdującego się w odległości kilkuset metrów od głównej ulicy. 

Po pełnym kwadransie dotarł do małego parku, w którym znajdowały się grube palmy w towarzystwie świeżo ściętej trawy. Wszedł na ścieżkę usypaną małymi kamieniami i rozglądając się dookoła, szedł w stronę przystanku. Stanął, gdy kątem oka dostrzegłł Berenicę - córkę redaktora gazety, znanego na cały Lyttelton. Dziewczyna trzymała w rękach brązowy notatnik, na którym namalowała pomarańczowe liście. Rudowłosa znana była ze swojego rozkojarzenia i zasypiania w przypadkowych miejscach i o nieokreślonym czasie.. Teraz zmrużyła oczy nad małym parkiem, oparta o jedną z palm. 

  –  Berenice?  –  szepnął Ron, trącając jej delikatnie różowe ramię. Dziewczyna miała pomalowane oczy na róż, a czarne kreski na oczach wydłużyły ich kształt. Na nosie i policzkach miała zrobione sztuczne piegi.  –  Wszystko w porządku?

  –  Chryste, czy ja znów zasnęłam?  –  zapytała, nie zwracając na niego nawet głowy., Nie wyglądała na zainteresowana nagłym przybyciem nastolatka. Zajrzała do notatnika, w którym znajdował się pomysł na nowy rysunek. Ronald pochylił się nad jej własnością i zauważył lisa złożonego z błyszczących niebieskich odłamów kryształów. Uśmiechnął się lekko, wyobrażając sobie stwora, który przechodzi przed ich nogami i ociera się puchatym ogonem o jego nogę.  –  Dziękuje, em… Jak miałeś na imię?

  –  Ronald  –  mruknął, powracając do rzeczywistego świata. 

Kryształowy lis zniknął, ale brązowowłosy dalej stał na trawie, patrząc się w piwne oczy dziewczyny i jej  duże zmarszczki pod oczami. Często nosiła pomarańczowo-brązowy puchaty sweter mimo takiego gorąca, a do tego czarne brązowe spodnie z kieszeniami po bokach ud. Tłumaczyła to uczuleniem na słońce, ale nikt nie miał pewności, że naprawdę choruje. Była w trzynastej klasie, kiedy spotkali się w projekcie tworzenia gazetki szkolnej. Wkrótce dziewczyna odpuściła sobie brakiem czasu wolnego, a Ron odpracował wymaganą ilość godzin i nie musiał już tam siedzieć. 

  –  Tak, tak Ronald.  –  Zmrużyła oczy, tak jakby próbowała domyślić się, w której klasie się znajduje. Miała skupienie wymalowane na twarzy.  –  Dziękuję ci, za obudzenie mnie. Następnym razem postawię ci herbatę na stołówce szkolnej.

  –  Nie trzeba, naprawdę  –  uparł się, pochylając się nad nią z pudełeczkiem frytek. Dziewczyna wzięła dwie i podziękowała.

  –  Słyszałam, że wodnik ma w tym dniu naprawdę wielkie szczęście. 

  –  W takim razie dobrze słyszeć  –  skomentował Ronald.

  –  Też urodziłeś się w styczniu?

  –  W lutym. Dokładnie osiemnastego tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego roku, jak byś się zastanawiała ile mam lat.

  –  Musisz mi wybaczyć. Uczenie się do egzaminów końcowych jest dość wykańczające  –  odparła treściwie, puszczając mu mały uśmiech. Wyciągnęła z futerału duże brązowe okulary w kształcie łódeczek i nałożyła je na nos.  –  Powinnam się już zbierać. Miłego dnia Ronaldzie.

  –  Wystarczy Ron  –  odpowiedział, mimo że dziewczyna już zniknęła.

Starsza uczennica była w pewien sposób osobliwa, a Hoopera ciągnęło do wszystkiego, co było ponad ustaloną normę społeczną, więc zdołał zapamiętać obraz dziewczyny i utrwalić go w głowie. Nie miał pewności tylko do jej imienia. Nigdy nie słyszał o kimś, kto nazywa się Berenice. Miała równie dziwne imię co on, dlatego zwracał się do niej zwykle “Reni”. Miała w sobie coś, co budziło jeszcze bardziej jego wyobraźnię i inspirowała ludzi po drodze, choć sama miała jeszcze dużo pracy do wykonania. 

Im dłużej Ronald szedł po deptaku, przyglądając się szczęśliwym parom, paczkom przyjaciół lub dzieciom, coraz bardziej łapała go apatia. Samotność bowiem prowadzi do izolacji, a izolacja często kończy się emocjonalną pustką, która może być już powiązana z depresją. A kiedy wpadnie w depresję, wtedy cały świat zawali się pod tym prowizorycznym spokojem, który utrzymuje od dawna pod postacią magicznych kreatur i wydarzeń, które nigdy się nie wydarzyły. Powtarzał, że woli być sam, ale czasem chciałby zapomnieć o tym, co cały czas tłucze się po jego głowie i powygłupiać się z innymi, robiąc jakieś żarty turystom lub żartować sobie ze sklepikarzy. Dlaczego nie może być właśnie taki? 

  –  Przepraszam, proszę pana  –  szepnęła dziewczynka, która prawdopodobnie nie skończyła jeszcze szkoły podstawowej. Wręczyła mu ulotkę i szybko zniknęła między spacerującymi ludźmi. 

Ronald wyglądał na dość zaskoczonego, ale spojrzał się na ofertę zabiegów kosmetycznych. Otwierają nowy przybytek w Christchurch ze spa i różnymi basenami i z tą ulotką jest dwadzieścia pięć procent zniżki. Zmiął kartkę, wrzucając ją do kieszeni i ruszył dalej, mrucząc pod nosem coś o ironii losu osoby, która nie potrafi pływać. W wodzie czuł się jak kot. 

Przesunął się na bok, kiedy prawie został potrącony przez dziecko, jadące środkiem chodnika na rowerze. Życie na ulicy było dość groźne. W Lyttelton nie było takiego szybkiego ruchu, ale w Christchurch ludzie poruszali się naprawdę szybko we wszystkie strony światła. Trzeba było uważać na rowery, małe dzieci, deskorolki, kobiety, nastolatków i dorosłych biegnących do pracy z gorącą kawą. 

,,Jutro do szkoły”  –  przypomniał sobie z zawodem, zdejmując słuchawki. Chciał znów usłyszeć skrzekot kiwi, rozmowy ludzi, tupanie, płacz, szmery, odgłos wydawany przez statki i dźwięk silników samochodowych. Dźwięki prawdziwej rzeczywistości przypominały mu, że żyje, a miejsce, w którym się znajduje, istnieje naprawdę.

Wsiadł do autobusu, żeby podjechać do Christchurch. Miał jeszcze jedenaście dolarów od mamy i kilka pogniecionych starych banknotów w kieszeni. Przeprawa nie kosztowała go prawie nic, bowiem posiadał bilet roczny, lecz jego głowę zamgliła się od nieustannych myśli. Zastanawiał się, czy spotka kogoś wyjątkowego, spacerując po ulicy lub wstępując do kawiarni. Usiadł z tyłu, zwracając wzrok na szczeniaka rasy Golden Retriever, którego trzymała na kolanach nieznana mu kobieta. Uśmiechnął się w stronę psa, a ten pochylił się, by go powąchać. 

  –  Zaraz odjeżdżamy!  –  usłyszeli krzyk kierowcy, a szczenię cofnęło przestraszone główkę nagłym krzykiem. 

Autobus odjechał z rykiem opon, schorowanych przez kilkunastoletni asfalt. Ronald wpatrywał się z zapartym tchem w graffiti, które mijali. Lyttelton nazywane było często miastem artystów i miastem transportu wodnego. Na starych budynkach widać było różne rysunki młodych i starych artystów. Raz do roku miała miejsce wystawa sztuki, gdzie malarze, rzeźbiarze, aktorzy, muzycy, tancerze, garncarze, złotnicy i inni miłośnicy sztuki mogli zaprezentować swoje dzieła. Ronald zawsze pojawiał się na tych zlotach, często z Sarah podczas spaceru. Ona jedna z ich rodziny rozumiała sztukę tak bardzo, jak rozumiał ją Ronald. Stąd między nim a małą dziewczynką wytworzyła się nić wspólnego porozumienia. Mała przynosiła mu często rysunki z różnymi osobami, pejzażami lub zwierzątkami.

Po dwóch przesiadkach wreszcie dotarł na miejsce, wysiadając na przystanku, niedaleko szkoły. Szedł wzdłuż drogi, uważając na to, by nie zostać zgniecionym przez czyjś but lub kołem od hulajnogi. Rozejrzał się po panoramie miasta i skierował się w prawą stronę, zastanawiając się, co da mu los. Znak głosił, że niedaleko ma znajdować się teatr i piekarnia słynna w całym Christchurch. Nie był głodny, ale zastanawiał się, czy nie udać się do teatru lub muzeum sztuki. Nie miał nic lepszego do roboty, a pieniądze powinny mu starczyć na pojedynczy bilet wstępu. 

Spojrzał na teatr mieszczący się w budynku po starym zakładzie produkcyjnym. Z zewnątrz był biały i podtrzymywały go dwie białe jońskie kolumny. Wstąpił do środka i podszedł do lady, która była naprawdę niewielka. Wzrokiem objął Repertuar teatru, który dysponował zaledwie dwoma salami. Wybrał przedstawienie królewny śnieżki i podał kobiecie pieniądze. Starczyło mu idealnie, prócz jednego dolara, który nadal zawadzał w jego kieszeni. W międzyczasie obejrzał plakaty dotyczące seansów i repertuar na kolejny tydzień. Nareszcie kobieta przekazała mu bilet.  

Przyjął wejściówkę i skierował się do pomieszczenia numer jeden. Sala była duża, trochę mniejsza od sali lekcyjnej, jednak miejsc było całkiem sporo. Ściany przytrzymywały popielate deski, a z czarnego sufitu zwisał złoty żyrandol. Usiadł w środkowym rzędzie na czarnym krześle i spojrzał na scenę. Nie pamiętał, kiedy ostatnim razem był w teatrze, ale właśnie tak ją sobie wyobrażał. Podłoga miejsca wystąpień była pokryta deskami. W głębi sceny powieszone było płótno, na którym namalowany był pokój dziewczyny o imieniu Śnieżka. Z boku widać było cień rekwizytów i ozdobnych mebli, które zostały kupione na różne przedstawienia. A na górze widział lampy, które miały się zapalić, gdy tylko przedstawienie się rozpocznie i gasnąć, kiedy będą przerwy w aktach. Od pełnej wizji sceny ograniczała go czerwona zasłona. Przez szparę w kurtynie widział żółtą sukienkę aktorki, która rozmawiała z kimś szeptem. 

Mimo konceptu przedstawienia zauważył dużo o wiele starszych od niego ludzi. Brodaty mężczyzna z włosami obciętymi na piłkarza siedział zaraz obok niego. Z drugiej zaś strony siedziała dama w czerwonej sukience z małym blondynem na kolanach, który drapał się no nosie. Widział gdzieś w oddali nawet panią Robinson - zagorzałą katoliczkę, prowadzącą od kilku lat kwiaciarnię i znajomą pani Hooper razem z jej mężem zajmującym się na co dzień drewnem i rzeźbami z wosku. Ronald wielokrotnie widział jego nietuzinkowe rzeźby, które mimo rozmiarów nie sprzedawały się.  Artyści często mawiają, że świat nie jest jeszcze gotów na ich sztukę, ale co jeśli to sztuka spóźniła się dla świata?

Nagle światło w sali zgasiło się, pozostawiając zaintrygowanych ludzi samym sobie. Wtem na scenie pojawiła się śnieżka. Piękna czarnowłosa aktorka o krótkich włosach zaczęła nucić pod nosem, kołysząc biodrami w rytm muzyki. Po chwili zniknęła za kulisy, figlarnie przeciągając palcami czerwoną kotarę. Nagle światło zgasło, a kiedy się zapaliło, na krześle siedziała królowa. Miała długie białe sukno na ciele i bladą twarz.

Nagle z głośników rozbrzmiał się głos narratora:

   –  Pewnego razu, podczas srogiej zimy, kiedy z nieba sypał się śnieg jak pierze z rozprutej pierzyny, siedziała królowa przy oknie o ramach z czarnego hebanu i szyła. Tak szyjąc i patrząc na śnieg, ukłuła się w palec, i trzy krople krwi potoczyły się na śnieg. A ponieważ czerwona krew cudnie wyglądała na białym śniegu, królowa pomyślała sobie.²

  –  Chciałabym mieć dziecko, białe jak ten śnieg, rumiane jak krew i o włosach czarnych jak heban. –  Do uszu Ronalda dotarł przyjemny głos aktorki. Poczerwieniał lekko, widząc jak jej głos dolatuje do ich uszu niczym wiosenny wiatr.

  –  Wkrótce potem królowa powiła córeczkę, białą jak śnieg, rumianą jak krew i o włosach czarnych jak heban. Nazwano ją Śnieżką. Zaraz po urodzeniu dziecka królowa umarła. –  Narrator przerwał jej wypowiedź, a kobieta wiła się z bólu w chwili jej śmierci, rozpaczając nad swoim losem. Oświetlenie zniknęło. 

Wprowadzono macochę i lusterko. Zauważył trafnie, że macochę grała osoba, która wcześniej wcieliła się w matkę Śnieżki. Tym razem jej głos ociekał jadem i wściekłością, a włosy miała postawione do góry, z grubym kokiem na głowie. Sztuczne siwe włosy odstawały od jej fryzury, a grymas na jej twarzy wydawał się tak realistyczny, że w duszy się zląkł. Śnieżkę czytał tylko raz, kiedy był dzieckiem, ale przez to, że tak dużo wydawnictw ją wydało i każda miała inną formę i zakończenie. Ciekawił się, jakie tym razem wyjaśnienie historii dobrze znanej przez każdego historię sprezentuje mu teatr. 

  –  Długo, długo leżała Śnieżka w szklanej trumnie i wciąż wyglądała, jakby spała, gdyż była biała jak śnieg, rumiana jak krew i czarnowłosa jak heban. Zdarzyło się raz, że młody piękny królewicz przejeżdżał przez las i przybył do domku karzełków, aby tam przenocować.

Tło cały czas zmieniało swoją formę, a Ron z zapartym tchem zauważył księcia, który w zbroi przejeżdżał przez las na atrapie konia. Miał na sobie szary hełm, więc nie mógł zauważyć jego twarzy. Mężczyzna rozejrzał się w prawo i lewo, aż w końcu zsiadł ze zwierza, zauważywszy trumnę. 

  –  Zobaczył on szklaną trumnę na wzgórzu, a w niej piękną Śnieżkę, a przeczytawszy to, co było złotymi literami wypisane, zwrócił się do karzełków i rzekł: 

  –  Dajcie mi tę trumnę, a zapłacę wam, ile tylko zechcecie.

  –  Proszę?  –  zapytał jeden z niskich mężczyzn, pochylając ucho w jego stronę. Część sali zaśmiała się na dodatek komediowy. 

Z początku nieznany mężczyzna zdjął sfalsyfikowany hełm z piórem i spojrzał na krasnala z pozorną pobłażliwością. Przez twarz Ronalda przebiegł czystego rodzaju szok, który udzielił się prawdopodobnie tylko mu. Na scenie stał ten, który miał jasne niebieskie oczy porównywalne do czystego diamentu i błyszczący srebrem kolczyk wbity w wargę. Nie pomyliłby tej osoby z żadną inną, nawet gdyby częściowo stracił wzrok. Przecież to Nelson! Pomyślał, a potem rzucił żartem, by się rozluźnić. Przynajmniej nie zrobili z niego śnieżki.

  –  Dajcie mi tę trumnę, a zapłacę wam, ile tylko zechcecie  –  powtórzył Ned, mrużąc ostrzegawczo brwi do mężczyzn, którym przeszła ochota na śmieszki. 

Jego tembr głosu był równie czysty, co barwa jego oczu. Mówił wszystko na tyle głośno i wyraźnie, że było go słychać w tylnych rzędach, w których przeważnie robiło się już głośno. Wzrok Neda był skierowany w stronę trumny, a opuszkami palców przesunął po plastikowej osłonie atrybutu, w którym leżała niewiele starsza od księcia księżniczka o czarnych włosach. 

  –  Nie oddamy jej za skarby całego świata. 

  –  Więc podarujcie mi ją, gdyż nie mógłbym teraz żyć bez widoku Śnieżki, będę ją czcić i uwielbiać jako najdroższą dla mnie istotę na świecie.

Jeden z pachołków, który był odpowiedzialny za niesienie trumny z dziewczęciem, upadł na twarz, a reszta spojrzała na niego zaskoczona. Widocznie coś poszło nie tak, ale wywarło to pozytywne wrażenie na oglądających. Prawie każdy się śmiał, niektórzy się uśmiechnęli. Wszyscy, oprócz Ronalda, który zastanawiał się, jak to się stało, że Ned grał w teatrze.

  –  O Boże, gdzież jestem?  –  zawołała “Śnieżka”. 

  –  Jesteś u mnie!  –   odpowiedział Ned, uśmiechając się w stronę oblubienicy z uwielbieniem. — Kocham cię ponad wszystko na świecie. Chodź ze mną do zamku mojego ojca, ty będziesz moją żoną! 

Wkrótce światło zgasło i została przedstawiona ostatnia scena. Na płótnie za aktorami widniała sala królewska, w której miał się odbyć bal. Osoba odpowiadająca za narrację znów zaczęła swoją kwestię, ale Ronald nie zwrócił nawet na to uwagi. Z początku zaśmiał się z powagi, jaką Ned włożył w udawanie księcia, lecz potem zastanawiał się, skąd Ned, który nie lubił sztuki i artystów, a sam stał się jednym z nich. 

  –  Podziękujcie aktorom, którzy mieli przyjemność grać w naszej sztuce pod tytułem “Śnieżka” na podstawie dzieła braci Grimm. Należą im się duże brawa!  –  Blondynka, która weszła na scenę, zapowiedziała koniec spektaklu, a w sali rozbrzmiały się duże brawa. Aktorzy pokłonili się i uciekli za kotarę, prócz jednego - aktora grającego księcia. Zauważył w tłumie Ronalda, po czym pośpiesznie zniknął za czerwoną kotarą. 

  –  No to się porobiło  –  mruknął strwożony szatyn, podnosząc się z krzesła. W tym samym czasie zadzwoniła do niego mama, informując go, żeby wracał do domu.  –  Mamo, ale nie mogę teraz.

  –  Jedziemy do babci skarbie. Podjadę po ciebie. Gdzie jesteś?  –  Ze słuchawki wydobył się odrobinę zdenerwowany głos matki. Zawsze tak było, kiedy wspominała o babci.

  –  Jestem w Christchurch. Wiesz, przy jednym z parków. Zaraz ci wyślę adres  –  odparł chłopak, rozłączając się z rodzicielką. Spojrzał na plakietkę z nazwą ulicy i wysłał adres do Elizabeth. W odpowiedzi dostał SMS-a, w którym pisało, że za pięć minut będą na miejscu.

  –  Ron!  –  usłyszał krzyk chłopaka, który wybiegł z teatru. Wydawał się dość rozkojarzony, co nie było dla niego typowe.  –  Coś się stało?

  –  Zostawiłeś swoją torbę  –  odpowiedział chłopak o jasnoniebieskich oczach i oddał mu jego należność. Uśmiechnął się półgębkiem, siląc się na miły ton.  –  Nie spodziewałem się, że ciebie tam spotkam. Skąd miałem wiedzieć, że mój największy adorator pojawi się na wystąpieniu? Gdybyś się uprzedził, zadedykowałbym ci jakiś wiersz lub coś.

  –  Nie jestem twoim adoratorem  –  wyparł się, krzyżując ze sobą ramiona. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że chłopak będzie chciał pożartować z niego, mimo że powinno być na odwrót.  –  Liczysz na pokłony, książę?

Chłopak skrzywił się w odpowiedzi, po czym dodał: 
  –  Skończ tak na mnie mówić. 

  –  Czemu?  –  Zamrugał Ron, chcąc zrobić mu jeszcze bardziej na złość. Sam nie wiedział, dlaczego zaczął droczyć się z rówieśnikiem, ale spodobała mu się ta rola. 

  –  Ponieważ oni są zadufani w sobie i oddają życie za ochronę księżniczek, które znali jeden dzień  –  rzekł Ned, opisując książęta z bajek i opowieści. Przeciągnął się ze zmęczeniem i mlasnął ustami. Ani na chwilę nie oderwał krystalicznie niebieskich oczu od rozmówcy, jakby chciał wywrzeć na nim  odpowiednią reakcję lub doprowadzić go do zdenerwowania.  

  –  Nie ma znaczenia, ile się znają, skoro są zakochani od pierwszego wejrzenia  –   tłumaczył mu Ron, zachowując stoicki spokój. 

  –  I ty wierzysz w takie bajki?  –  spytał znudzony Ned, widząc, że jego prowokacje były siermiężne.

  –  A więc wierzysz, że książęta z bajek naprawdę istnieli?

  –  Słuszny wniosek  –  skwitował Dean, po czym spojrzał na niego jak niefrasobliwe dziecko.  –  Chociaż na ulicy, by ci tego nie uznali. Ciesz się, że jestem dla ciebie taki łagodny.

  –  Dlatego nie wychodzę z domu po zmroku. 

  –  Po zmroku dzieją się naprawdę fajne rzeczy.  –  Uśmiechnął się figlarnie, drapiąc się po szyi wskazującym palcem. Zbliżył się do niego, żeby nie zostać walniętym lusterkiem od przejeżdżającego samochodu.

  –  Takie jak rozmowy z nastolatkami, którzy są ubrani w plastikową zbroję i czerwone peleryny?  –  spojrzał na mężczyznę, który nadal miał strój księcia na sobie. Ba! Jego peleryna cały czas powiewała na wietrze, jak świeżo wyprana firanka. 

  –  Słuchaj, mó-

  –  Ronaldzie! Chodź szybko, bo nie mogę długo tutaj stać.  –  Usłyszeli głos pani Hooper, która wołała swojego syna. Przerwali rozmowy i oboje spojrzeli w stronę blondwłosej kobiety, która wpatrywała się w nich wielkimi oczami.

  –  Zobaczymy się w szkole fajtłapo.  –  Nelson klepnął go mocno w plecy, popychając go w stronę samochodu jego matki. Wszedł do starego czerwonego pojazdu, po czym zamknął za sobą drzwi. Zapiął pasy, ignorując pytania matki dotyczące Nelsona Deana. Nie zamierzał rozmawiać o tym, co ich łączy, kiedy sam nie miał pojęcia jak nazwać ich relację. Z jednej strony chłopak mu imponował, z drugiej zaś irytowała go jego pewność siebie i powtarzanie o “życiu ulicy”, o którym nie miał prawdopodobnie pojęcia. Jednak na scenie brylował jak najlepszy aktor po stażu, sunąc po niej jak ptaki unoszące się w powietrzu.

  –  Dziwne  – skomentował, wyglądając za okno, jakby szukając pytania na swoją odpowiedź. Ale ja też jestem dziwny. Kto w tych konsumpcyjnych i pełnych niebezpieczeństw czasach nie jest choć trochę pokręcony?

________________________________________________________________

¹  The Shroom Room - rzeczywista kawiarnia w Lytteltonie  na  London Street.

² Tekst wytłuszczony i zapisany kursywą jest cytatem pochodzącym z "Śnieżki" bajki Jacoba i Wilhelma Grimm , przełożona przez Marceliego Tarnowskiego. Nie przyznaję się do autorstwa słów wytłuszczonych i pogrubionych, a jedynie je cytuję.
 

 

Podpowiedź:

Możesz usunąć tę informację włączając Plan Premium

Ty też bez problemu stworzysz stronę dla siebie. Zacznij już dzisiaj.